„Wspaniale, że idą święta! Wreszcie wypocznę i spędzę miło czas!” – cieszymy się jeszcze w połowie grudnia. Czym bliżej magicznej daty, tym mniej myślimy o wypoczywaniu, a coraz bardziej podkręcamy własne obroty, bo tyle jest jeszcze do zrobienia, a czasu tak mało. No i nadchodzi oczekiwany moment, a my… padamy ze zmęczenia niczym zemdlona upałem natka pietruszki, czekając aż „to wszystko” się skończy i wreszcie będzie można odpocząć… W pracy? O potrzebie świętowania ze szczególną dedykacją dla kobiet i towarzyszących im mężczyzn.

Marzenia podszyte rozczarowaniem

W reklamach i na obrazkach życie zazwyczaj wygląda o wiele atrakcyjniej niż w rzeczywistości. Śliczne scenki rodzajowe nęcą i zapisują się w podświadomości na tyle mocno, że zaczynamy w uniesieniu przedświątecznym odrywać się od rzeczywistości i ulatywać w sferę wyobrażeń o własnych super mocach i niewyczerpalnych zasobach. Marzymy o pięknych, ogrzanych światłem świec salonach, gdzie szczęśliwi zasiadamy z rodziną przy suto zastawionych stołach, nieopodal żurnalowych choinek obsypanych cudnymi prezentami. Gdzieniegdzie słychać dźwięki kolęd i dzwoneczków, gdzieniegdzie szmery przygotowań zwierzaków do nocnych rozmów i deklamacji wierszy. 🙂 Jeszcze tylko brakuje zstępującego wprost z niebios anioła, który ocuci nas, gdy ze zmęczenia będziemy ledwo dychać, nie mając siły założyć na siebie galowego stroju…
To nie tak – nie jestem marudą ani fatalistką. Bynajmniej nie zniechęcam nikogo do świętowania – wręcz przeciwnie. Warto jednak zadać sobie pytanie, czym są dla nas święta i na czym nam tak naprawdę zależy? Na realizacji reklamowych wizji lub kołatających się gdzieś po głowie utopii z dzieciństwa? Na spełnianiu cudzych oczekiwań? A może na przyjemnym wypoczynku w otoczeniu najbliższych – na miarę możliwości i sił, jakimi akurat dysponujemy?
Niewiele już czasu do świąt, więc pewnie niewiele już zmienimy. Może jednak w tym roku przyjrzymy się uważniej samym sobie podczas świąt po to, żeby w przyszłym roku (gdy będzie taka potrzeba) spędzić je bardziej po swojemu, bliżej kochanych ludzi, a może z dłuższą chwilą na duchową zadumę.

Kiedy dajemy się zmielić w świątecznym młynie?

Nie ma wątpliwości, że w świątecznej martyrologii (choć nie tylko) palmę pierwszeństwa dziarsko dzierżą przede wszystkim kobiety. Dlatego przytoczenie kilku koronnych kobiecych argumentów sprzyjających samo zamęczeniu się, nie będzie trudne. Oto one:

Bo jestem kobietą – matka, żoną, córką…

Jak łatwo się domyślić, to argument z tych trudnych do odrzucenia. 🙂 Bo jak tu przeczyć faktowi, że ktoś rzeczywiście jest kobietą, matką, żoną czy córką. Nie daj bóg, gdy pojawi się jeszcze argument Matki-Polki – wtedy nawet husaria byłaby bezsilna wobec takiego dictum. Porzucając (na chwilę) żarty, trzeba z żalem zauważyć, że przywiązanie się do stereotypowych wyobrażeń na temat ról płciowych czy społecznych jest u niektórych z nas bardzo silne. Wiele z nas bezrefleksyjnie podporządkowuje się cudzym oczekiwaniom na temat kobiecych powinności – że jak sprzątanie, gotowanie, dekorowanie czy w ogóle dom – to oczywiście tylko my. Aż dziwne, że niektóre z nas łaskawie pozwoliły swoim partnerom czy dzieciom wspomóc się przed świętami w zakupach. Co prawda wręczając do ręki listę zakupową, ale przynajmniej pozwalając wyjść z domu z portfelem. 🙂
To nie koniec tematu. Niektóre z nas tak bardzo wbiły sobie do głowy, że to kobiety powinny brać pełną odpowiedzialność za święta i uroczystości domowe, że jako dorosłe córki pozwoliły całej familii wraz z przydatkami urządzać coroczne najazdy na swój własny dom. Familia oczywiście przeszczęśliwa, bo zazwyczaj licznie przyjeżdża – oczywiście tylko w roli gości – a my w milczeniu pozwalamy, żeby obłędna tradycja rodzinna czyniła z nas na święta wielofunkcyjny personel hotelowy. W związku z tym wiele z nas przestało szczerze cieszyć się świętami, bo stały się one tak obciążające kondycyjnie i finansowo, że bardziej kojarzą się z opresją niż czasem wypoczynku i przyjemności. Mimo to trwamy ciągle na posterunku powinności dziejowych, jakoś nie mogąc przebić się z własnymi potrzebami.

Bo rodzina jest najważniejsza

To fakt, rodzina jest ważna, ale czy ważniejsza niż my sami? – z tym bym już dyskutowała. Prawdopodobnie tym zdaniem poderwałam do góry co najmniej zdziwione brwi niektórych z was, lecz oburzonych pragnę od razu uspokoić – nie chodzi mi o postawę egoistyczną i narcyzm, lecz o zdrowe podejście do siebie i rodziny. Hasło „rodzina jest najważniejsza” jest według mnie niebezpieczne, jeśli oznacza poświęcanie się i składanie samej siebie jako ofiary na ołtarzu rodzinnym.
Nawet jeśli postawienie domu w centrum świata nie wiąże się z tak wielkimi wyrzeczeniami, nie jest dobrze gdy kobieta latami podporządkowuje wszystkie aspekty życia, w tym własne potrzeby, jedynie rodzinie. Zrozumiałe jest, że więcej czasu oddaje się domowi, gdy dzieci są małe. Ale gdy dzieci są starsze, a my mamy więcej czasu, warto jest wtedy zacząć myśleć o sobie nie tylko jako o mamie i żonie. Dobrze jest dostrzec w sobie człowieka, który ma prawo, a na pewno sposobność, żeby rozwijać się w różnych dziedzinach i spełniać w różnych rolach. Zamknięcie się latami w domu nie tylko niechybnie spowoduje wielki ból w czasie, kiedy dzieci będą go opuszczały, ale pozostawi ogromną wyrwę w nas samych. Zaniedbany rozwój wewnętrzny, znacznie uszczuplone relacje międzyludzkie, przytrzaśnięte horyzonty umysłowe mogą sprawić, że przeżyjemy kryzys, bo w przeszłość już nie wskoczymy, a do przyszłości możemy nie czuć się gotowe.
Dlatego wspaniale jest mieć rodzinę i angażować się w jej sprawy, ale nie tak, żeby zatracać się i przekreślać siebie. Pamiętajmy, że nie tylko rodzina jest ważna, my także! Jesteśmy jej równoprawnymi członkami, a nie pracownikami obsługującymi ją! Myślmy o innych, wspierajmy ich z oddaniem, ale tak samo podchodźmy do siebie i swoich potrzeb. To błąd myśleć: kiedyś zajmę się sobą, kiedyś znajdę czas dla siebie, kiedyś spełnię marzenia. Pielęgnowanie postawy zaniedbywania siebie prowadzi do pogłębiania takiej tendencji, więc nie jest pewne czy to wyczekane „kiedyś” kiedykolwiek nadejdzie… Dlatego kręcąc mak na ulubiony makowiec męża i piekąc dedykowane babci ciasteczka, pomyślmy też o tym, czego potrzebujemy dla siebie w święta – i to nie tylko w kwestii podniebienia.

Bo zrobię to najlepiej

Zośki-samośki to wielka grupa kobiet. Zazwyczaj wiedzą lepiej i lepiej wszystko robią. Terenem szczególnie okupowanym przez nie jest oczywiście dom i wszystko co z nim związane. Ponieważ w domu (a szczególnie w święta) zawsze jest dużo pracy, to i tu mogą się wykazywać ponad miarę. Pewnie każdy zna siłaczki, które chętnie biorą na własne barki góry obowiązków. Potem ledwo zipią pod tym ciężarem, ale wykonują je zawsze starannie, z wielką pieczołowitością, dążąc przy tym do tylko im znanego ideału, niepodlegającego nawet miarom w Sevres. Zośki, jak wiadomo, traktują wyręczenie ich w obowiązkach jak potwarz, a pomoc jak obelgę. Bo przecież same dadzą radę i zrobią to najlepiej. Gdy zdarzy się,z ę ze zmęczenia będą sunąć nosem po podłodze i zgodzą się wspaniałomyślnie na wsparcie współczującego partnera czy dziecka i tak nie zaprzestaną zdalnej kontroli jakości, i będą korygować słownie nieszczęśników, którzy wpadli w pułapkę perfekcyjnej super-women.  🙂 Wiadomo, że nikt nie pracuje tak szybko i tak dobrze jak rzeczona Zocha.
Można sobie do woli żartować, ale to smutny obraz kobiet, które dobrowolnie skazują się na przemęczenie i frustrację. To kobiety głodne miłości i pochwał, które chcą być docenione poprzez to, co robią dla innych. Dlatego nie proszą o pomoc, gdyż wtedy ich działanie nie byłoby już tak spektakularne i okupione tak wielkim poświeceniem. Myślą, że przechadzanie się po domu z grymasami cierpiętnictwa, ze zmarszczkami wyczerpania, z westchnieniami dogorywającej przy szmacie Hestii (opiekunki ogniska domowego) spowoduje czułość i wybuch miłości, a o zgrozo, wywołuje najwyżej litość lub obojętność. Dlaczego? Bo odsunięci na bok domownicy nie rozumieją takiego postępowania, uważając je za dziwaczne hobby mamy/żony. Myślą więc: „Skoro ciągle tak postępuje, odrzuca pomoc, to pewnie tego właśnie chce. To jej wybór – jest przecież dorosła. Gdyby nie chciała tego robić, to by tego nie robiła – czyli nic mi do tego.”
Jeśli i to nie przekonuje samozwańczych Zosiek, popatrzmy na siebie z dystansem. Czy zastanawiałyście się kiedykolwiek nad atrakcyjnością takiej postawy? Czy same chciałybyśmy mieć na co dzień takiego towarzyszem życia lub opiekuna? Czy przeszło nam przez myśl, jak taki przykład działa na dzieci? Że może takie codzienne scenki spowodują, że kiedyś nasze dzieci same będą ofiarami, nie tylko na ołtarzu rodziny? Że nie będą potrafiły cieszyć się życiem i prosić o pomoc? Może jeśli tak trudno zacząć pomagać sobie ze względu na siebie, zaczniemy na początek zmieniać swoją postawę ze względu na tak ważną dla nas rodzinę? Zawsze to już coś. 🙂

Bo to najważniejsze święta w roku

Myślimy sobie: skoro to takie ważne dla wszystkich święta, to trzeba zrobić coś wyjątkowego. I tu od razu pojawia się pytanie o tę wyjątkowość. Czy jest nią wciągnięcie się w wir świątecznego szaleństwa, finansowe wyczyny zakupowe czy pomnażanie zadań do wykonania do n-tej potęgi? Wątpię, że to sensowna odpowiedź w sprawie spędzania czasu w sposób wyjątkowy i dobry dla nas. A jednak wiele z nas tak właśnie pojmuje świętowanie: wykrzesać z siebie wszystkie siły, wysupłać ostatnie grosze z dna portmonetki, żeby świętować tak, że będzie się pamiętało przez cały rok. Przypuszczam, że niekoniecznie motywacją do takiego działania musi być od razu słynna polska wada „zastaw się a postaw się”, czyli potrzeba zaimponowania sobie, a przede wszystkim bliższej i dalszej okolicy. 🙂 Może to być po prostu chęć przeżycia w swoim niezbyt urozmaiconym życiu czegoś wyjątkowego. Motywacją bywa też chęć zapewnienia własnym dzieciom lub rodzicom niecodziennych chwil. Na pozór to szlachetne podejście, ale według mnie tam, gdzie krwawica, czyli poświecenie ponad miarę i wyczerpanie, tam prędzej czy później poczucie straty, osłabienie i w rezultacie smutek. Nie zachęcam do wysiłków trudnych do udźwignięcia, nawet w imię szczytnych celów. Zamiast radości przez łzy, może zaplanujmy święta, które pozwolą nam pobyć trochę bliżej ze sobą, w mniejszym pośpiechu i zmęczeniu i bez widma zbliżającego się bankructwa. 🙂

Bo tak trzeba

Przyznacie, że z takimi argumentami trudno dyskutować. To argument ostateczny i nie do pobicia, bo brzmi niemal jak: „tak mi dopomóż bóg”, czyli poważnie. 🙂 Jeśli nie ma żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla przedświątecznej harówki, wtedy właśnie są włączane teksty ostateczne, zamykające usta osobie pytającej: dlaczego – po co – za jaką cenę? Można by powiedzieć, że to inna i także niezbyt wyszukana forma prostego: daj mi spokój i nie męcz. Przy takiej argumentacji możemy być pewni, że przekonania oraz nawyki danej osoby są tak silnie utrwalone, a sama osoba tak niechętna jakiejkolwiek zmianie, że nawet próba rozmowy na ten temat wydaje się być bezcelowa. Nie, nie wydaje się – jest.

Wybij się na niezależność i bądź dorosły

Nie przeczę, że da się żyć cudzym życiem, dla kogoś i zawsze z myślą o kimś innym niż my sami. Można tak przeżyć całe życie – bezrefleksyjnie – nigdy nie dając sobie sposobności, żeby dowiedzieć się, czego potrzebuję, na czym mi zależy i dlaczego w związku z tym tego nie robię? Czy warto czekać do tych ostatecznych dni, żeby się o tym przekonać? Nie sądzę.
Dlatego z całego serca zachęcam już teraz do wybicia się na niezależność. Oczywiście nie namawiam do niepohamowanej emocjonalnie rewolucji – przewracania stołów wigilijnych, zalewania octem spirytusowym barszczu wigilijnego lub innych ostentacji choćby w postaci świątecznej awanturki o wyjątkowej sile rażenia. 🙂  Na początek proponuję  refleksję na temat tego, jak naprawdę chcę spędzać święta i czego mi, jako osobie oraz matce/ojcu, żonie/mężowi, córce/synowi itd. potrzeba? Kiedy ja i moi najbliżsi (na których naprawdę mi zależy) będziemy zadowoleni? Z jakich więzów i zależności chcę się wyplątać, żeby czuć się jak dorosły człowiek, który w pełni stanowi o sobie i swoim życiu? Co chcę zrobić już teraz, a czym zajmę się w bliskiej przyszłości, żeby poczuć się lepiej i nie popełniać tych samych błędów? co zrobić, żeby nie pakować się w te same krępujące sytuacje? Na ile jestem gotowa/y odpuścić sobie i bliskim, aby najbliższe święta były prawdziwie radosne i dające sposobność do odpoczynku, pogłębienia więzi z bliskimi, a może nawet naszej duchowości?
Ponieważ moi czytelnicy są inteligentni i z pewnością bardzo różni w swych pragnieniach, nie będę podsuwała gotowych rozwiązań, jak zorganizować sobie dobre święta teraz i w przyszłości. 🙂  Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak z całego serca życzyć Wam pomyślnego wdrażania w życie Waszych autorskich pomysłów!

Ilustracja: Giorgos Rorris „Journal of a nobody”